Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/435

Ta strona została uwierzytelniona.

mówiąc, w sposób bardzo niezgrabny, ale na twarzy malowało się tak silne, głębokie, tak pełne uroczystej niemal czci wzruszenie, iż wyraz twarzy tej stokrotnie wynagradzał w tej chwili to wszystko, czego pod względem gracyi i dystynkcyi niedostawać mogło jego postaci. To też błękitne oczy Delicyi oszkliły się łzami, a po smutnem obliczu obłąkanego, przemknęło na chwilę uczucie, jakby ulgi i ukojenia. Położył obie dłonie na pochylonej przed nim głowie młodzieńca i zwolna mówić zaczął:
— Żądasz błogosławieństwa mego, młodzieńcze! dobrze! błogosławię cię na to długie życie, które masz przed sobą... idź z męztwem i miłością... Niewiem tylko czy się to na co przyda! ale rób co możesz... miliony masz i siły masz... serce ci nie pękło jak mnie i robak w mózg się nie wwiercił... może jeszcze podołasz czemukolwiek... błogosławię cię... dla mnie nic już nie trzeba... nic... kiedyś... gdy żyłem jeszcze, powiedziałbym ci wiele... wiele... ale teraz już mówić nie mogę, tak mi smutno... smutno... ach! jak smutno...
Przy ostatnich wyrazach, mowa jego zniżyła się do cichego, zaledwie dosłyszalnego szeptu. Wyczerpany jakby, krótką stoczoną rozmową,