— Mamciu, zwróciła się znowu do matki, wszystko to dobrze, ale jakże zostawimy tu biednego ojca...
— Dziecko jesteś, opryskliwie nieco odparła p. Żulieta. Alboż ojcu twemu będzie tu na czem zbywać? Stary Jakób siedzi ciągle przy nim, a i Władysław zostaje przecież w domu...
Uspokojona temi słowami matki Delicya, weszła do salonu w którym na stole dogorywającem światłem paliła się wielka lampa. Delicya wzięła jeden z leżących przy lampie albumów i wyjęła zeń fotografją pięknego bardzo blondyna, hr. Wilhelma Pompalińskiego.
— Nie zostawię cię tu, szeptała wysuwając ostrożnie kartkę z przytrzymującej ją oprawy, nie zostawię cię tu za nic! nie rozstanę się z tobą nigdy, nigdy, mój ty śliczny portreciku!
Pod bladem światłem lampy, przypatrywała się długo delikatnym i prawidłowym, wyrazem swobodnej wesołości rozświeconym rysom nieznanego sobie mężczyzny. Przy tej kentemplacyi, oczy jej połyskiwały bardzo jasno, a śliczne usta układały się w wyraz rozmawiania.
— Mama mówi, szepnęła, że ja go zobaczę i poznam wtedy chyba, gdy będę już hrabiną Cezarową... Kto wie? może on teraz jest w Warszawie?...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/448
Ta strona została uwierzytelniona.