— Czy wiesz, Pawełku, że jak ja jej nie widzę, to mi się zdaje że słońca niema na niebie... zdaje mi się że to nie dzień ale noc... ciemna noc...
Głos jego stawał się coraz cichszym, głębokim, marzącym.
— I ja ich wszystkich tak kocham... tak kocham! Kiedy patrzę na jej matkę, to zdaje mi się... wiesz? pierwszy raz w życiu zdaje mi się, że ja mam matkę... Ojciec jej śni mi się co nocy prawie... jakie to było wielkie serce, Pawełku! Wiesz? chętnie byłbym sługą jej ojca... a dla niej... dla Delicyi... czegóżbym nie uczynił! o! moja droga! moja śliczna! moja różyczko biała i niewinna! jak oni cię nie znają! co oni o tobie mówią! Boże, mój Boże!
Mowa jego przeszła przy ostatnich wyrazach w szept zaledwie dosłyszalny, gorący i rozmarzony. W oku, które świeciło teraz czystym, ciemnym szafirem, błysnęła łza.
— Nie! zawołał z mocą, ja ją nie opuszczę! ja się jej wyrzec nie mogę!... ja ich wszystkich wyrzec się nie mogę!..
— Ach!.. dodał po długiem milczeniu. Dla czegóż mię Pan Bóg stworzył Pompalińskim? żeby to tak zasnąć i obudziwszy się nie być już Pompalińskim tylko kimkolwiek... kimkolwiek... byle-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/512
Ta strona została uwierzytelniona.