Było już po północy, kiedy umilkły w hotelowym apartamencie dźwięki muzyki, śpiewu i rozmów, a matka i córka pozostawszy sam na sam, spojrzały na siebie przy słabem świetle, zasłoną ocienionej lampy.
— Delciu! przemówiła zcicha p. Żulieta.
— Mamo! z oddechem zapartym w piersi, odszepnęła Delicya i z nagłym, niepowstrzymalnym wybuchem uczuć, rzuciła się do kolan matki. Głowa jej była w ogniu, z oczu wytrysnął zdrój obfitych, niepohamowanych łez.
— Delciu! dziecię moje biedne, najdroższe! otaczając szyję córki drżącemi ramionami i pochylając się nad nią szeptała p. Żulieta, jakże znowu los twój stał się niepewnym! jakże lękam się o ciebie! o przyszłość twoją! o serce twoje! Ale nie płacz już dziecko moje, nie płacz! oczy ci zabrzękną i będziesz jutro źle wyglądała!
Delicya podniosła głowę i wstrząsnęła nią przecząco.
— Nie, mamo, wyrzekła, nie! łzy takie nic nie kosztują i nie zepsują piękności! to łzy radości, moja mamo, to łzy szczęścia! on mię kocha! on! ideał mój! moje marzenie od tylu dni i miesięcy! a ja! ach, mamo! ja nie pojmuję już, jakbym żyć
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/585
Ta strona została uwierzytelniona.