Gość wszedł szybko do saloniku i śpiesznie pochwycił wyciągającą się ku niemu z pośród puchu koronek, bielszą od nich rączkę. Uścisnął ją naprzód i kilka sekund w dłoniach swych zatrzymał, potem, błyskawiczne spojrzenie rzuciwszy do koła saloniku, do ust swych rączkę tę przycisnął. Delicya stanęła w płomieniu rumieńca.
— A mama? zapytał gość.
— Un peu indisposée! wstała dziś późno i ubiera się jeszcze, szepnęły purpurowe usteczka, zarazem właścicielka usteczek tych gestem ręki wskazała gościowi miejsce na fotelu, obok kozetki stojącym. Z oczu gościa poznać można było, że wolałby on o wiele usiąść na kozetce, tuż obok malowniczo falującej blado-błękitnej tuniki. Zrezygnował się jednak i zajął wskazane mu miejsce na fotelu.
— Doprawdy, zaczął, niewiem już jak mam ekskuzować się przed paniami z mego zuchwalstwa. Od trzech zaledwie dni paniom znajomy, nachodzę dom ich codziennie. Staję się nieuniknionym jak deszcz w jesieni...
— Pan hrabia nie byłeś nam... mnie przynajmniej... nieznanym i przed temi trzema dniami... podnosząc głowę i z półuśmiechem trochę żartobliwym, trochę rzewnym odpowiedziała Delicya.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/591
Ta strona została uwierzytelniona.