Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 029.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wéj Europy, syn nieba zimnego, nie był zdolnym pojąć od razu bogatéj logiki wschodnich deseni, tworzących z jednolitych łanów tak zachwycające różnolitością swą kobierce. Patrzył, i pogrążony w zdumieniu, myślał, że na gruntach jego Sułtan Turecki mógł-by wybornie grać w szachy z całym swoim Dywanem. To go wszakże nie pocieszało i nie nauczało niczego.
Dzień był piękny, skwarne słońce z całym przepychem swym jaśniało na czerwcowém niebie, powodzią światła oblewając szachownicę owę, z pól i łąk, w szlaczki i arabeski pokrajanych, utworzoną; z zagonów, okrytych świeżą zielonością niedojrzałego zboża, dzwoniąc srebrzystą pieśnią, zrywały się skowronki; nad łąkami brzęczały roje owadów, mieniących się w słońcu złotem i purpurą; pod lasami śnieżystą bielą majaczyły rzesze białych motylów; w oddali kukułka żałośliwie kukała i trąbki pastusze wesoło przygrywały. Pora i widok były z rodzaju tych, które wprawiają w ruch wszystkie poetyczne instynkta człowieka, rozkazując im śpiewać wielkim głosem hymn zachwycenia.
Brochwicz przecież, stojąc na najwyższym i środkowym punkcie byłego udzielnego księztwa, które przestało być udzielném, nie śpiewał wcale. Stał i wodził wzrokiem dokoła. Wodził wzrokiem dokoła po szlaczkach i arabeskach i myślał: „to moje, a to nie moje; tamto het precz daleko znowu moje, a owo, tuż