Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 265.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciała-bym, — zaczęła zwolna zrazu i wahając się, — chciała-bym, ciociu... poświęcić się!
Ostatni wyraz, mimo woli zapewne i wiedzy, wymówiła z mocą wielką, z egzaltacyą, która twarzyczkę jéj, bladą zwykle i bierną, uczyniła nagle gorejącą i energiczną. Oczy jéj podniosły się w górę, pierś wzmożonym oddechem odparła uciskający ją gorset, różowe delikatne wargi roztworzyły się i zarysowały uśmiéch, pełen tajemnych jakichś uniesień i pragnień.
Pani Herminia z trudnością-by w téj chwili poznała swą córkę. Żancia bierna, sztywna, ślepo uległa, z twarzyczką dziecinnie nic nieznaczącą, lub zmieszaną i lękliwą, i młoda panna zanurzająca się we własnych, tajemnie karmionych marzeniach, rojąca o młodzieńcu czułym i melancholicznym, a biédnym i nieszczęśliwym, dla którego poświęcić-by się mogła, były to dwie, całkiem różne istoty.
Ale ciocia Rózia z nagłéj zmiany, jaka zaszła w wyrazie twarzy Żanci, nie myślała wyprowadzać psychologicznych wniosków; ona widziała tylko, że jéj z tą zmianą było do twarzy.
— Ależ ładna jesteś, kochańciu! — zawołała, klasnąwszy rękoma, — jak mego nieboszczyka Lucysia kocham, śliczna jesteś! Jakie oczki romansowe... ho, ho! a jak się ta buziulka ładnie otworzyła!.. co to młodość, mój Boże, co to znaczy młodość! Przy ludziach dziéciątko to zdaje się, trzech przeliczyć nie umié, lalką-by się jeszcze bawiła! a wspomnij-no tylko