Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 308.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

z matką herbatę, przeskoczył izbę, otworzył pudło, i ze skrzypcami opartemi na lewém ramieniu, ze smyczkiem w prawéj ręce, stanął przy oknie. Stanął, podniósł twarz i patrzał na księżyc. Zapytywał go, z jakiego tonu zacząć ma wielką pieśń, która imię jego unieśmiertelni i życie uszczęśliwi? księżyc milczał.
Wsłuchał się w potpourri, które wciąż szalało mu po głowie, huczało w uszach, tętniało w skroniach. Było tam tyle wszystkiego, minorowego i majorowego, fantastycznego i oklepanego, poważnego, skocznego, uroczystego, miłośnego, marsowego i nijakiego, że wybierając długo, nic nie wybrał.
Spuścił smyczek na struny, wydobył z nich ton jeden, potém drugi, i rękę wraz ze smyczkiem zawiesił w powietrzu.
Kompozycya, którą przedsięwziął, miała być wielką, wspaniałą, zdumiewającą, misterną i zarazem porywającą, ale rozpoczynając ją, nie wiedział od czego zacząć.
Gdyby kto wtedy znalazł się na ciasném kwadratowém podwórku zajezdnego domu, i spójrzał na jedno z okien, nizko nad ziemią położonych, miałby przed sobą widok dość niezwyczajny, naturą swą w połowie do komicznych, w połowie zaś do tragicznych widoków należący.
Za szybami, oświetlonemi księżycem, stał tam mężczyzna bielą okryty, z bladą, chudą twarzą, ku