Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 314.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Róża, ośmielona pobłażliwemi słowy, jakiemi powitał ją Brochwicz, z dawną żywością, połączoną przecież z niejakim smutkiem, zagadała:
— Posunęłam się bardzo, Jasiuniu, przez te cztery lata... zestarzałam... poszkapiałam... nie prawdaż? był-byś mnie może nie poznał, gdybyś mnie był spotkał gdzieindziéj i dokumentnie już nie wiedział, że to ja... A trzymałam się jednakże długo i dobrze, ale niéma rady... przyszła kryska na Matyska... zębiska potraciłam, a te, co zostały, bolą i dokuczają... i sił już takich nie mam, jak wprzódy; skoro tylko wieczór, to nie do zabawy mi, jak bywało, ale kości bolą i do łóżka ciągnie...
— A jednak — przerwała Żancia — ile razy dziecko moje w nocy zapłacze, zrywasz się, ciociu, na równe rogi i biegniesz do niego, a całe dnie nosisz je, lub kołyszesz...
Pani Róża mrugnęła oczyma z dawną figlarnością, którą jednak, jak się zdawało, chciała tylko pokryć rozczulenie.
— A bo to aniołeczek, kupidynek, nie dziecko! — zawołała, biorąc znowu chłopca na ręce — ot, swoich dzieci nigdy nie miałam, to miło na starość taką ślicznotkę polulać i popieścić... Człowiekowi zresztą lżéj na sercu, kiedy, przed grobem stojąc, pomyśli sobie, że choć odrobinką jaką może przysłużyć się Panu Bogu i ludziom!
— Nie poznaję cię, kuzynko! — rzekł pan Jan —