Juniusz nie umarł jeszcze, ale umrzeć musi, umrzeć może dziś nawet; w tej chwili właśnie, gdy mówimy o nim, umiera... (Helia czyni ruch przerażenia, Kornelia w milczeniu patrzy na nią przez chwilę ze zmieszanym wyrazem litości i zadowolenia. Potem ze wzrastającą ironią mówi dalej) bo w życiu człowieka żadna godzina za drugą nie ręczy. Ranek, obdarzający zbawieniem, poprzedza często południe, przynoszące zgubę. Juniusza, z rana od śmierci wybawionego, spotkać może w wieczór mnóstwo przygód śmiertelnych. Jeżeli na niebie za świecą[1] błyskawice, upadnie może pod ich ognistym mieczem; jeżeli na Tybr wypłynie, pogrąży się może w jego nurtach; jeżeli rumaka rączego dosiędzie, może spadając z jego grzbietu, głowę roztrzaska o płytę bazaltu, o tę samą płytę, po której przed chwilą wesołą stopą bezpiecznie przebiegł zbrodniarz. Bo to zważ, to sobie zważ nadewszystko, że sprawiedliwości niema na ziemi, tak samo, jak wiecznego trwania. Cnotliwego przed śmiercią nie strzeże cnota, ani zbrodniarza w jej objęcia nie popycha zbrodnia. Życie jednego i drugiego przecina Parka ślepa, nie widząc, gdzie i kiedy trafią ostrza jej nożyc, a o to tylko dbając, aby nie opuściły żadnej nici. Widzisz więc, widzisz sama, jak malutki odniosłaś tryumf i że radość twoja jest sprawą tego czegoś niewiadomego, co dokonywa nad nami nieśmiertelnego oszustwa. Piłką jesteś, Helio, którą niewidzialna ręka podrzuciła w górę. Czy pozwolisz jej igrać z sobą, jak chłopię igra z piłką?
Mówisz, pani, rzeczy, od których robi się zimno. Słowa twoje pewno prawdziwe, lecz przypomniały mi te szrony, które zeszłej zimy na Rzym
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zaświecą.