szyły mi natarczywem pytaniem: „A my? a my, czyści, mężni, wielcy, dobro świata nad życie swoje kochający?” W widokach i doświadczeniach życia wyczytałam odpowiedź — bardzo prostą. Tacy są w lesie ludzkości drzewami najwyższemi, w które uderzają gromy. Zdawać się może, iż dlatego tylko tworzy ich kaprys bogów czy natury, aby istniały na ziemi przedmioty godne świetnych i srogich gromów. Bo nędzną krzewinę strzaskać — rzecz powszednia; w przeraźliwem łamaniu się cedrów niebotycznych przeznaczenie znajduje dla siebie rozkosz i chlubę. Są to dzieci tytanów, którzy w zaraniu świata walczyli z Jowiszem, ród nieśmiertelny i nieszczęsny. Jowisz zwycięża je zawsze; zawsze odradzają się i zawsze giną, jako ślad swojego pobytu na ziemi pozostawiając na niebie jej przeszłości zorzę krwawą, coraz szerszą, lecz od której ziemia nie staje się coraz jaśniejszą. Pocóż więc istnieją i giną? I poco istocie wolnej podnosić czoło jaknajwyżej, aby w nie przeznaczenie ugodziło z jak największą rozkoszą i chlubą?
Westo nieśmiertelna, opiekuj się cieniami tych, którzy przeminęli i nieprzeliczonem wojskiem napełniają czas i przestrzeń! Westo wspaniała, błagaj Jowisza, aby gromy nie padały na najwyższe drzewa! Westo dobra, z nieba ludzkości zetrzyj krwawą zorzę! Westo, wiecznie młoda, niech ci, którzy w początku dekady mówią sobie: „kocham!”, powtarzają to wtedy jeszcze, gdy wiele razy po pięć lat przeminie! (Osuwa się na klęczki i czoło o rzeźby ołtarza opiera).