Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Westalka.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.
Helia (pochyla się ku niemu, poczem znowu odwraca się i mówi ze zgrozą).

Nie, nie, bogowie! Wy nie pozwalacie! puść mię, Juniuszu!

Juniusz.

Na co bogowie nie pozwalają? Na dobywanie z serca i życia tego, co w nich jest dobrem i pięknem?! Nie wierz temu...

Helia (z żywością).

Czy cokolwiek jest dobrem i pięknem?

Juniusz.

Ależ mnóstwo rzeczy, ukochana, mnóstwo rzeczy! Natura spokojna i kwitnąca, albo wspaniała i dzika, pogoda i burza, cisza i gwar, dźwięk, woń, barwa, linia! I jeszcze — myśl człowieka przebijająca chmury niewiadomości, aby zza nich odsłonić prawdę; natchnienie jego, które, ze sprzecznych i przemijających zjawisk arcydzieła harmonii tworząc, sprzeczne zgodnem, a przemijające nieśmiertelnem czyni; serce jego, które przedmiot ukochania, czy jest on cnotą, czy też ideą, czy drugą istotą ludzką, nad własne życie przekłada. I jeszcze: młodość, ten płomień skrzydlaty, Faetonowym wozem pod niebem pędzący, — wesołość, wdzięczny motyl, który zadumy orłów, zwieszonych na górskich wierzchołkach, rozrywa, — miłość, której bogowie rozkazali być Hebą ziemską, podnoszącą do ust śmiertelnych nie tylko wino rozkoszy, lecz także miód uwielbienia, ufności, przyjaźni, pogody...

Helia (głowę na ramię jego pochylając).

Pogoda wstępuje we mnie i już więdnąca, rozkwitam do tych złotych gwiazd, do tej dobrej ciszy nocnej, do ciebie, Juniuszu...