Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Widma 074.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gość z pana rzadki. Czy tam czasem, broń Boże, co z Lusią...
— Właściwie, — siadając na stołku zaczął pan Marcelli, — właściwie nic nowego, ale... ale chciałem zapytać pana, czyś pan nie zauważał we wnuczce swéj i w synie moim także czegoś... czegoś... czy ja wiem? Ja, panie, bardzo jestem zajęty, trochę zmęczony i rzadko bywam w domu. Nie wiem, co to jest i dla czego, ale jakoś oni nie są tak, jak być powinny. Niby chorzy... smutni czegoś ciągle i wyglądają tak, jakby nie dziećmi byli...
Umilkł. Otocki patrzał na niego wzrokiem pojętnym i bardzo smutnym.
— Nie powiedziałeś mi pan nic nowego, — zaczął po chwili, — syna pana znam niewiele; ale Lusia... złota dziewczynka moja, biedna!
— Dla czego? — z niejaką żywością zapytał pan Marcelli.
Pod długim, białym wąsem, gorzki uśmiech przebiegł usta odźwiernego.
— Powiem tak, jak pan, — ozwał się z cicha — czy ja wiem? Jestem bardzo zajęty, trochę zmęczony i... rzadko ją widuję. Państwo macie syna przy sobie, a zgadnąć nie możecie, co mu jest. Cóż ja? Przychodzi ona do mnie, od czasu do czasu pomiędzy lekcyami a uczeniem się lekcyi, na chwilę... widzę, że blade, że mi źle rośnie, że smutna i skryta, a otworzyć przed sobą jéj serca nie mam sposobu. Czasem zrażam ją nawet trochę, bywam ponury, w pewne szczególniéj rocznice moje; a jéj-by trzeba kogoś pobłażliwego i wesołego, kogoś, coby młode myśli jéj i uczucia rozumiał i podzielał. Zresztą, na wszystko, panie, na wszystko czasu trzeba, a ja go nie mam nic. Pełnię gorliwie swoje