Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Widma 087.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wnego oczy jego, nawykłe do zmroku i sztucznego światła, z trudnością wielką mogły znosić blask dnia i słońca. Uwalniając się na parę godzin zajęć swych, nie miał on snadź czasu zmienić hotelowéj liberyi na ubranie inne, lecz dziś nie zdawała mu się ona wcale być ciężką lub przykrą. Poprostu zapominał o niéj, tak, jak zapewne o wszystkiém na świecie, co nie było tą młodą dziewczyną z lnianym warkoczem nad bladém czołem, która siedziała naprzeciwko niego, w szczególny u niéj sposób, ożywiona i radośna, a na którą patrzał on wciąż swemi, chorobliwie mrugającemi, lecz pełnemi szczęścia, oczyma.
Ona za to całą uwagę swą zwracała na młodego człowieka, który, pomiędzy panią Anielą i panem Marcellim siedząc, ich téż twarze, jak słońce oblicza słoneczników, ku sobie zwracał.
Był bardzo przystojnym, jakkolwiek przez rok ubiegły bardziéj jeszcze schudł i pobladł. Piękne i delikatne rysy jego okryły się wyrazem życia i ruchliwości, oczy nabrały blasku, gesta energii i pewności siebie, która, w towarzystwie inném, wydawaćby się nawet mogła rubasznością, lecz w otaczającém go kole budziła podziw, zmieszany z uszanowaniem. Mówił wiele o stolicy, o wspaniałościach jéj i różnorodnych stosunkach, lubując się widocznie wrażeniem, które sprawiał na obecnych, a które wyrażało się u pani Anieli szerszym, niż kiedy, pełnym zachwytu uśmiechem; u pana Marcellego — nieśmiałą, lecz pilną uwagą, z jaką go słuchał; u Lusi zaś gradem zapytań, któremi go obsypywała. Jednak, pomimo swobody téj, humoru i niewidywanego w nim dawniéj zadowolenia, od czasu do czasu na powierchowność jego wibijały się objawy innéj całkiem natury. Zbyt głośny i rubaszny śmiech jego urywał się