Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Widma 091.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Marcelli wstał nagle i ruchem, niepospolicie u niego żywym, wyciągnął rękę ku Otwockiemu.
— Prawdę pan powiedziałeś! — rzekł — niedługo... bo i pocóż?
Spojrzał na żonę, któréj silne rumieńce zbladły jakoś w téj chwili, a zwiędłe usta drżały.
— No, no! — rzekł powoli — nie martw się tylko, Anielciu! On nie przez złe serce... tak sobie... młode piwko....
— Ależ przepraszam! — zawołał Julek, — zapomniałem, że tu z każdém słowem liczyć się trzeba... Przywykłem już do innego życia.... przepraszam! Rodzicom ubliżyć nie chciałem.... pocóż komukolwiek ubliżać?
Pani Aniela, płacząc, rzuciła się na szyję syna.
— Myśmy cię zawsze tak kochali!... ojciec tak myślał zawsze o twojéj przyszłości!.... Co my na świecie mamy, oprócz ciebie?
W objęciu matczyném zmiękł i złagodniał. Pocałował matkę w rękę i, jakby pragnąc zakończyć scenę, która go nudziła, mówić zaczął o czém inném. Z pewną przesadą zwrócił rozmowę ku najbłahszym i najpowszedniejszym przedmiotom. Opowiadał o śniegach, które zeszłéj zimy w obfitości wielkiéj spadły na stolicę, i o używanym tam sposobie jeżdżenia saniami.
Otocki pierwszy zerwał się od stołu, pochwycił czapkę z galonem i, czule uścisnąwszy wnuczkę, a wszystkich śpiesznie pożegnawszy, wybiegł.
Wkrótce potém pan Marcelli wysunął się do sypialni, a pani Aniela wyszła do miasta po bułki i mleko do herbaty; Julek i Lusia zostali sami. Stali chwilę u okna, u tego samego okna, przy którém siadywali przez długie lata dzieciństwa swego, przytłoczeni duszném powietrzem