Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.1,2 268.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

néj murawie, u stóp rosochatéj, odwiecznéj wierzby, Żminda z córką siadywać lubili po pracy o zachodzie słońca. Dziécię przychodziło zawsze w to miejsce z garsteczką kwiatów, które zrywało przedtém powoli, z bladym uśmiechem słabéj radości na wargach. Ojciec znowu składał obok siebie narzędzia ogrodnicze: nożyce, noże, motykę, konew’; poczém obejmował córkę ramieniem, a ona, złożywszy bladziutką twarz swą na jego szerokiéj piersi, zarzucała mu na ramię złote swe warkocze. W takiéj postawie siadywali godzinę i dłużéj czasem. Nie mówili do siebie nic, a dwie pary oczu ich, dziwnie podobne barwą i wyrazem, tkwiły nieruchomie w onéj stronie nieba, kędy ognisty obłok zachodu rzucał po-nad drzewa gorące łuny, a płynące w powietrzu morze blasków różowych walczyło z ciągnącym od północy mrokiem wieczoru.
Wtedy-to, o téj wpół szaréj już, wpół świetlistéj jeszcze godzinie, wielkie, ciężkie ręce Żmindy ujmowały niekiedy kwiaty, które dziecię przyniosło tu i na różowéj sukience swéj złożyło, i zaczynały przystrajać niemi złociste włosy dziewczynki. Z cichym uśmiechem na szerokich swych wargach, przymocowywał on nad blademi skrońmi dziecka żółte nagietki i białe stokrocie. Niekiedy, czyniąc to, śmiał się do siebie pół głośno. Wtedy i Salusia uśmiechała się także i, nie podnosząc głowy z nad jego piersi, drobną rączką, powolnym ruchem, podawała mu coraz inne kwiaty.