Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.1,2 272.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stał tuż obok niego, dosłyszéć go mogłem. Rzec-by można, iż był to słaby tylko powiew, wychodzący ze śmiertelnie ugodzonéj i zamierającéj piersi.
Po chwili smutny orszak, w którym rozlegały się wciąż spazmatyczne krzyki pani Emilii i piskliwe lamenty towarzyszących jéj kobiet, z księdzem, niosącym krzyż na czele, puścił się w powolny pochód. Żminda szedł ostatni, z czapką, na któréj błyszczała urzędnicza gwiazdka, w spuszczonych dłoniach, ze wzrokiem znowu wbitym w ziemię. Nagle za plecami odchodzących donośnie zadźwięczał dzwonek. Żminda stanął jak wryty, podniósł twarz i sekund parę słuchał tak, jakby uszom własnym nie dowierzał. Dzwonek ten dźwięczał coraz głośniéj, coraz wyraźniéj, tuż prawie przy stacyi.
— Oh! — westchnął nagle Żminda i, odwróciwszy się szybko, spojrzał na przybliżający się w tumanie kurzawy lekki koczyk, czterema pocztowemi końmi zaprzężony. Gwałtownie zwrócił się znowu w stronę, w którą ciągnął pogrzebowy orszak i oba ramiona wyciągnął ku trumnie, błękitno migocącéj wśród czarnych ubiorów niosących ją ludzi.
Straszna walka, druzgocący przestrach jakiś zatrzęsły tak nieruchomą zwykle jego twarzą.
— Co ja zrobię? co ja zrobię? — szeptał, jakby nieprzytomny. — Wszak muszę pożegnać się z nią... tam ktoś jedzie... i w tę stronę iść... i w tamtą iść... nie mogę!