Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.1,2 385.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

townie i głos ustał w gardle. Porwał się z miejsca i, podniósłszy obie ręce, ścisnął niemi czoło.
— A! — zawołał, — niech się już stanie, co chce! Nikt nie przybywa mi z ratunkiem! nikt nie przyszedł tu ani razu, aby przynajmniéj pogładzić mię tak, jak dobry pan gładzi psa, który zdycha! Daremnie czekałem, daremnie spodziewałem się! Myślałem, że ktokolwiek z nich, choć-by jedna dusza dobra, zlituje się nade mną! przyjdzie, pomoże, a choćby, jak słudze, który oddala się z domu, „bądź zdrów” powié! A jednak jest ich tam tylu! a jednak... niech Bóg mię skarze, jeśli w tém wszystkiém i ich także roboty niema! pan jesteś obcym dla mnie człowiekiem! przyszedłeś tu z obowiązku! jestem dla pana tém, co i żebrak, któremu dajesz złotówkę, aby z głodu nie umarł! ale chcesz mię bronić, będziesz mię bronił! Niech już co chce stanie się, powiem!
Był to prawdziwy potok wyrazów, który lał się przez usta jego z saméj głębi piersi, gwałtownie kołysanéj wrzącemi falami goryczy i żałości.
Zawahał się chwilę jeszcze, potem porywczym krokiem przystąpił do mnie bardzo blizko.
— Tak! — rzekł, — ja go... ja go...
Wyraz, który wymówić miał, dławił go i wywierał na niego wpływ obezsilniający; zachwiał się, rękę oparł o stół.
— Ja to uczyniłem, — dokończył raptem prawie, poczém upadł raczéj, niż usiadł, na stołek i w obu