Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.3,4 067.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odpowiedział, bo w téj chwili rozległ się w górze wołający go głos cukiernika. Poskoczył i w mgnieniu oka znalazł się u szczytu ścieżki. Marcysia, jak ptak porwała się z pomiędzy traw i krzewów, i pobiegła za nim. U szczytu ścieżki stanęła w chwili, kiedy cukiernik wziął za rękę chłopca, i przemawiając do niego burkliwie, nie gniewnie jednak, prowadził go ku przedmieściu, ku mostowi na rzece, het, precz! ku miastu, którego krzyże i okna świeciły jeszcze ostatkiem padających na nie ogni zachodu. Stała nieruchoma, z obwisłemi rękoma i bosemi nogami, utopionemi w trawie. Czerwony promień wił się po skamieniałéj jéj twarzy i roziskrzał czarne, szeroko rozwarte, oczy.
— Władek! — zawołała.
Chłopiec niedaleko był jeszcze, usłyszéć mógł, jednak nie obejrzał się.
— Władek! — krzyknęła z całéj siły.
Nie obéjrzał się.
Być może, iż w pamięci jéj stanęły chwile te dawne, gdy na rękach matki znoszona z téj saméj ścieżki, którą szedł on teraz, oglądała się wciąż za nim póty, póki nie skryły go przed nią szare domki przedmieścia.
Teraz zniknął on wśród tych domków, a ona patrzała jeszcze na most, który przebywać on musiał. Most był daleko, jechało i szło po nim mnóstwo ludzi, ona stała jednak, i tak długo na most patrzała,