Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.3,4 081.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

powierzchnią wierzby, niby skielety, wysuwały nagie ramiona, a w dali za rzeką miasto huczało, szumiało i mrugało rojem złotych oczu.
Marcysia schodziła z góry, pomimo śniegu głębokiego, zręcznie, wprawnie, szybko. Schodziła téż z wysokiego brzegu rzeki i szła po lodzie, drogą oznaczoną dwoma rzędami czerniejących jodełek. Rozmijała się tu z wielkimi wozami na saniach, ze zgrabnemi, jak błyskawica szybkiemi, saneczkami miejskiemi, z mnóztwem ludzi, pieszo przebywających lodową drogę, łączącą miasto z przedmieściem. Nic nie przestraszało jéj i uwagi jéj nie zwracało. Czasem tylko, gdy księżyc świecił, zatrzymywała się na chwilę, aby popatrzéć na smugę bladożółtego światła, przeglądającą się w lodzie, jak we szkle, i rozbijającą się na śniegu w milion iskier, jak brylantów. Potém szła daléj, coraz prędzéj przez ulice miasta, pod oknami magazynów, buchających światłem lamp, mimo wszystkich kamienic, za których oświetlonemi oknami brzmiała muzyka; brzegiem chodników, tuż pod ścianami domostw, przesuwała się szybko, jak cień szczupły, trwożny i pokorny, aż stawała przed oknami cukierni, za któremi paliły się lampy, błyszczały pozłociste bombonierki i rozlegały się miarowe stuk kul bilardowych. Stawała pod jedném z okien, wspinała się na palce i przykładała twarz do szyby.
Za oknem, w dymnéj atmosferze, śród któréj jak we mgle, mętnie błyskały kinkiety u ścian, ostawio-