nym, błyskawicznie przelatującym, ale wciąż wracającym, okrutną jakąś myślą. Tymczasem krótki dzień jesienny miał się ku końcowi. Zmierzch był blizki, gdy za oknami chaty przeniknęła się szybko zgrabna postać młodego mężczyzny, i do izby, z łoskotem drzwi otwierając, wpadł syn ogrodnika.
— Nie mogłem piérwéj przyjść! — zawołał zaraz z progu głosem zadyszanym od szybkiego chodu, — a spieszyłem się... tyle dziś u nas kłopotów, no! po uszy!
Zwrócił się do Marcysi.
— Winszuję ulubionego... gagatka! Przepadałaś, słyszę, za nim... przepadaj-że i teraz, kiedy możesz. Złodziéj on! złamał zamek, wlazł na strych i ukradł ojcu pieniądze!
Krwawy rumieniec wytrysnął na bladą twarz dziewczyny.
— Kłamiesz! — krzyknęła.
— Któż to? kto taki? kto? — wołała Wierzbowa, nie rozumiejąc jeszcze, lub usiłując nie rozumieć.
— A któż? aściny wychowaniec, a jéj... kochanek! — odrzekł młody chłopiec, i śmiejąc się na-pół ze złością, na-pół z zadowoleniem, usiadł na ławie.
— Kłamiesz! — ciszéj jednak, niż wprzódy, powtórzyła Marcysia, rękę trzymając już na klamce drzwi, a chciwe oczy zatapiając w twarzy mówiącego.
— Ale! — odpowiedział, — piękne kłamstwo! prawda to, jak złoto i jak dzień! Przecież złapali go tuż
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.3,4 105.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.