mamy! I rzecz kapitalna. Reszta marność, czczość, przemijalność!
A Czernisia, siedząc przy bocznym stoliku, wierzch z watą od futra odpruwa. Pył, dobywający się z prutych materyi delikatną mgiełką jej małe oblicze przysłania, aż z za mgiełki dobywa się głos.
— A jednakowoż nie wystarczy!
— Nie wystarczy! I to jeszcze nie wystarczy!...
— Do dwunastu pewno wystarczy, ale do jakich ośmiu — dziesięciu... zabraknie!
Ochłonęłyśmy z żalu. Ośm na sto — odsetek nieduży. Niech już tam! cóż robić? Nie pójdziemy przecie drugiej poły p. Burakiewiczowi ucinać!
Wtem, na drugim końcu domu, kędyś w okolicach przedpokoju, jakieś niewyraźne stuknięcie, chody, i nagle głosy męzkie podniesione, bieganie, krzyki...
Źle. Minuta sądu i kary nadchodzi. Dotąd nie przyszło nam do głowy, że nadejdzie. Trochę dreszczów po plecach przebiega. Ale nic; z nizko pochylonemi nad robotą głowami siedzimy i szyjemy. Wincusia, krojąc kaszmiry nożyczkami, tak zgrzyta, że w uszach świdruje, Czernisia porze. Milczenie. I tylko uszy ku stronie przedpokoju nastawione, nasłuchujące, co się tam dzieje. A tam zaczyna dziać się coś okropnego...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Bóg wie kto.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.