— Ej nie! Ej nie! Z duszy, z serca dziękuję, ale nie! Odwykłem... nie przywykłem... dyabłami jak parobek sadzę... w samotności mnie najlepiej... ogródek swój pielęgnuję... drzewka to moje dzieci... dumki smutne, moi goście. Żegnam państwa dobrodziejstwa, żegnam, dziękuję!
I szedł ku wyjściu w swojem dziwnem figarze, z żałosną frendzlą.
Ale my znowu tak bez niczego rozstać się z nim nie mogłyśmy i przy drzwiach go dopadłszy, — Boże drogi! — czegośmy mu nie nagadały! jakiemiśmy go miłemi, serdecznemi słowy nie osypały! Zdaje się, ze hrabina parę razy pieszczotliwie go po ramieniu pogłaskała.. Zdaje się nawet, — choć tego nie zupełnie pewna jestem, — że czerwone policzki jego, srebrnawą kądzielą otoczone, od Oktuni, Wincusi i odemnie dostały trzy całusy...
I potem dopiero, po odjeździe p. Burakiewicza — odbył się nad nami sąd, nie sąd parów, broń Boże, ale daleko wyższy, bo naszych i wszelkiego stworzenia panów