Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Daleko. Karyery.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

cennemi głowicami jaśniejących kolumn świątyni, lub złota strzała wybiega z wieżycy i stałym promieniem przerzyna błękit nieba. Krzyku, wrzawy, turkotu niema; tylko wielki, wzdymający się, to przycichający szmer, a w nim metaliczne, nieustanne, ciągłe, ciągłe dzwonienie niezliczonych dzwonków. Bogato tu, przepysznie, szumno, rojno, wesoło — tak, jak gdyby czarodzieje na to jedno miejsce świata zgarnęli wszystką jego wspaniałość, wesołość, rozkosz i dumę.
Wobec rozlegającego się za nim i przed nim obszaru niezmiernie mały, wobec napełniającej ten obszar siły i dumy niezmiernie mizerny i słaby, przesuwał się on brzegiem chodnika, tuż pod szlakiem szyb kryształowych, jaśniejących blaskami i barwami drogich metali, kamieni, materyi.
Prędko zajść musiał do swego mieszkania, aby przed zapadnięciem zmroku zrobić, co mu dziś do zrobienia pozostało, bo gdy ściemnieje — Amen! nafty niema! Głupia sztuka, tem głupsza, że ta książka, którą od kolegi pożyczył, jest czemś cudownem, czemś, od czego w mózgu mu się rozjaśnia, jak od pochodni... Niewiele jej dziś przeczyta, ale co tam! dokończy ją wtedy, gdy będzie miał za co lampę u siebie zapalić. Tymczasem przepędziłby wieczór u którego z kolegów, albo w czytelni, gdyby nie to, że spać mu się zachciało ogromnie.
Dziwna rzecz! Przed kwadransem jeszcze czuł się tak raźnym i silnym, że gdyby tylko szło o coś ważnego, podjąłby się z miejsca na miejsce przenieść jeden z tych pałaców, które mijał. Teraz zaś