doczekał się zmroku. Basta! Z czytania tej książki, o której, idąc, wiele myślał, nic już nie będzie.
Ta przeciwność wzmaga w nim chęć dowiedzenia się czegoś, a ciekawość ta w mózgu jego przybiera formę umysłowego głodu, który dokuczać mu zaczyna więcej, niż tamten fizyczny. Tamten nawet przycichł teraz znacznie i znać daje o sobie tylko już przez dokuczliwe palenie, kurczenie się wewnętrzne. Przestałby go czuć zupełnie najpewniej, gdyby się mógł w czytaniu tej książki zanurzyć; trudna jest, skupienia uwagi wymagająca, lecz w tem to właśnie urok jej spoczywa.
Ale cóż robić, skoro nafty niema? A może gdziekolwiek znajdzie się jeszcze kilka jej kropli, odrobina? Czapkę tylko zdjął i w paltocie po pokoju chodząc, w różnych jego kątach i schowkach zdrewniałemi rękami grzebał. Podniósłszy się z nad ostatniej, ruchem, zarówno gniew, jak zmartwienie objawiającym, na krześle usiadł. Figa z makiem! nie znalazł nigdzie nic: wszędzie całkowita, absolutna próżnia. Zmrok zapada coraz głębszy; w pokoju i za jego ścianami cisza, a w niej czasem rozlega się ochrypły kaszel i ciągle, ciągle w oddaleniu metalicznie brzęczą niezliczone dzwonki.
»Jednak z materyi powstaje i składa się wszystko, co istnieje, jej prawa rządzą bytem organizmów, od bacyllusów[1], których miliony mieszczą się na główce śpilki, do Sokratesów[2], z których jeden pośród miliona rodzących się przybywa