na glob ziemski. Wiem o tem dawno, dokładnie, mniemam przecież i wierzę, że w najwyższych swych kombinacyach jestestwa wytwarzają siłę moralną, która skutecznie opierać się może kombinacyom niższym. Więc walka zwycięska u końca, lecz długa, zażarta, powszechna. Początek jej u pierwszego świtania wieków, kres zaledwie widzialny; tryumf pewny, lecz po drodze zwyciężonymi usłanej kroczący. Może więc należeć będę do Fakirów[1], po których przejeżdża ciężki wóz Dżagarnatha?[2] Czemużby nie? Tylu pod koła jego upadło; rzecz ludzka, a jam nie nadprzyrodzony fenomen![3] Może cząstki mego ciała, potrzebujące odżywienia, spłoną bez niego marnie i przedwcześnie? Może żadne wysilenie się masy mojego mózgu nie przeszkodzi masie moich płuc rozłożyć się i mnie całego rychło do ojca Abrahama na piwo wyprawić? Może nie oprę się, nie wytrzymam, wyższemi kombinacyami mego jestestwa nie zwyciężę niższych?«
Przygarbione plecy wyprostował.
— A cóż będzie z tymi wielkimi, świętymi celami życia, które... o których... dla których...
Zgarbił się znowu, niedbale ręką rzucił.
— No, byli przed nami święci, którzy garnki lepią, lepić będą i po nas! Czy my Atlasy[4], aby świat runął, gdy się przewrócimy! Ha, ha, Atlasy!