swojej tak wygląda, jak oni ją w zwierciedle swoich zmysłów widzą. Ja wiem dobrze, iż gdybym milion lat poświęcił badaniu jednego drzewa, nie opadną z niego okrywające mi je zasłony. Ściśliwem i twardem jest ono, prawda? gdy czołem o nie uderzę, guza sobie nabiję, a jemu wcale nie zaszkodzę. Lecz kula armatnia przejdzie przez nie jak przez masło, i, strzaskawszy je, sama caluteńką pozostanie. Dla mrówki grudy ziemi są tak wysokie, jak dla człowieka Jungfrau lub Czymboraso, i nie ma najmniejszej pewności, czy dla oczu byka, tak wrażliwych na kolor czerwony, w najmniejszym choćby stopniu istnieje zielony albo błękitny. Dalecy nasi przodkowie mniej, niż my, barw rozpoznawali; czy naturze ich przybyło? Gdzie tam! nasze to narzędzia wzrokowe przez wydelikatnienie i gimnastykę popchnęły nas naprzód na drodze — złudzeń. A muzyka dzikich i arye Verdiego? My wzdrygamy się na pierwszą. Papuasy ani myślą zachwycać się drugiemi. Dla czegóż to? Bo w samej istocie rzeczy, ich przeraźliwe dla nas bębnienie i piszczenie, a obojętne dla nich arye włoskie, czy sonaty i fugi niemieckie, to zupełnie wszystko jedno. Różnica spoczywa w słuchowej zdolności dzikich i naszej. W gruncie, najmniej jeszcze łudzą się ślepi i głusi; pierwsi nie
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.