i bez uwagi na jednostki, nawet zbiorowe, do jakichś olbrzymich, niepojętych mi celów dąży — byłoby niedorzecznością, której nie popełnię. Miotać się przeciw Nieznanemu, kamienie ciskać w obłoki, szaleniec tylko może. Owszem, jedyną jeszcze dostępną mi pociechę czerpię w przypuszczeniu, że może jestem jednem z niezliczonych narzędzi, przez które buduje się coś doskonałego — jedną drobniutką cząstką dążenia, ku rozumnemu, niezmiernemu jakiemuś celowi. Gdybym to przypuszczenie w pewność mógł zamienić, byłbym szczęśliwym. Pogardzać ludźmi — rzecz śmieszna! Sam przecież jestem człowiekiem i patentu na najlepszość nie otrzymałem od nikogo. Co do własnego losu, cóżem ja to za figura, jaką tak wielką wyższość nad cierpiącym gatunkiem moim posiadam, abym miał przestrzeń rozdzierać jękami, dla tego, że także cierpię? Nie, ani gniewu, ani pogardy, ani żalu nad samym sobą nie czuję, tylko ze wszystkiego, com zgłębił i czegom przeniknąć nie zdołał, z tego, czegom doznał i czegom nie zaznał, z dziejów świata i z maluczkości ludzkiej woli, z nędz ludzkich i z moich zawodów, — wybuchają tak gęste, ckliwe, dławiące opary melancholii i tak mnie całego ogarniają, że chwilami wydaje mi się, iż w nich tracę życie.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/052
Ta strona została skorygowana.