cięzki na brzeg wyskakuje i omdlałe pacholę u stóp, oszalałej zda się, kobiety składa. Oszalała bólem, zmieszanym z niepewną radością, osypuje ona je siwemi włosami i łzami, a dokoła przybywa, ciśnie się, gwarzy tłum, aż go roztrąca silne ramię starego, lecz ogromnego człowieka, który z ponurą iskrą w oczach komuś, kogo tłum najściślej zasłania, krótkie, chrypiące zadaje pytanie:»Czy będzie żył?« Dość długo odpowiedzi niema, bo umysł lekarza tak jest przez czyn pochłoniętym, że na słowo zdobyć się nie może. Potem z długiem westchnieniem ulgi, tłum zaszeptał: »żyje!«
Wtedy człowiek, po przeniesionym trudzie na brzegu spoczywający, uczuł, że do kolan jego lgną jakieś usta wdzięcznością pijane i ujrzał siwe włosy, jak róże tryumfu, rozsypujące się mu u stóp. Na rękach jego spoczęło mnóstwo pocałunków i w mnóstwie wlepionych weń oczu wyczytał błogosławieństwo. Ale z pomiędzy tłumu innych wyszedł jeden człowiek, stary lecz silny, ponury, lecz wezbranem uczuciem gorejący, wyciągnął do niego dłoń szeroką, twardą, grubą, w której mocno rękę jego zawarł, i nie powiedział nic; tylko mu w twarz patrzał głęboko i tak długo, aż z ponurych oczu pociekła mu łza, jedna tylko, wielka i niema.