Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/070

Ta strona została skorygowana.

rzy, wypadków, stygnę, zamieram, samemu sobie do kamienia staje się podobnym. Nie mam w sobie nic wcale z grzyba wrosłego w jedno miejsce, ani z psa, który przez całe życie u wrót jednego podwórka stróżuje. Łańcuchów przywiązania i wierności nie rozumiem, bom nigdy na sobie ich nie czuł i nie tęsknię do nich, bo wydają mi się niegodnymi natur ludzkich, nad zwykły poziom wyższych. Mnie trzeba, jak ptakowi, ciągłych wzlotów i przelotów. Skrzydłami memi muszą być coraz nowe, łagodnie rozmarzające lub namiętnie rozpalające wrażenia; kiedy zbliżanie się chłodów i mgieł uczuwam, potrzebuję przelatywać w inną stronę, tam, kędy znowu może mi być słonecznie i ciepło. Wiecznego słońca, wiecznie a harmonijnie grających wkoło mnie tonów i barw, wiecznych gromów i błyskawic mi potrzeba; ach, orlemi skrzydły lecieć mi potrzeba na niebotyczne szczyty, skrętami gadu wślizgiwać się w tajemnicze groty, bluszczem wyrastać z ciemnych szczelin skał, zwinnym rekinem pływać po morzach... Wszędzie być, wszystkiem się poić, przed wszystkiemi pięknościami przyrody i sztuki na klęczki upadać i nigdy nie zetknąć się z tą lichą poziomością, którą jest troska o pieniądz, z tym więziennym strażnikiem, któremu imię: praca