Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/074

Ta strona została skorygowana.

jeden z najdawniejszych moich stosunków. Kolega Zygmunt, ten tak szlachetny z pozoru chłopak, gdy tylko dowiedział się, że na stałe już gdzieś zamieszkałem, wpadł do mnie i nagle jak słup stanął.
— Czy to twoje mieszkanie? — pyta.
Z kilku doświadczeń przewidywałem już, co nastąpi.
— A no, moje — mówię. Czegóż się tak dziwisz?
— Czy sukcesyę jaką otrzymałeś?
— Żeby tak pies płakał, jak ja kiedy jakąkolwiek sukcesyę otrzymam, z gołych szczurów zrodzony...
Popatrzył na mnie.
— Za pożyczone pieniądze?
— A no...
Spochmurniał, siadł na tej otomanie i zerwał się zaraz.
— Ja w tych kołyskach siedzieć nie umiem! Myślałem, że w przepaść lecę. Nie masz ludzkiego stołka?
Musiałem mu z jadalnego pokoju przynieść dębowe krzesełko, na którego rzeźbę zezem spojrzał, ale siadł, i wąsa kręcąc — dawaj morały prawić! Nie chce mi się nawet i w myśli powtarzać tego, co on prawił. Najważniejszym jego argumentem było: — »Niczem jeszcze nie zasłużyłeś na prawo i moż-