Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/096

Ta strona została skorygowana.

lat już kilku słońce piecze, deszcze leją, mrozy sieką, grady biją, i ziemia daje mu same figi! Ktoś inny nieustannie kładł mi w ucho: »Rzecz publiczna! rzecz publiczna!«, jak na skrzydłach nosił się po świecie, nie chodził, ale latał, nie jadł chleba i mięsa, ale rzecz publiczną, nie pił wina, ale nadzieję, i było mu dobrze! Cóż? po dość długiem niewidzeniu spotykam go, i zaledwie poznać mogę. Nos spuszczony, oczy stulone. Chudy, ponury; skrzydeł już nie ma i nogi ledwie wlecze. »Wiesz, powiada, tak mi źle! Jedni ciemni i głupi, drudzy źli i samolubni, a pomiędzy nimi, rzecz publiczna bieży ku oczywistej zgubie... Tak mi źle!« Idea, sława geniusz? Ależ prawie każde pokolenie rozbija i w dodatku szpetnie łaje bałwany, które z niesłychanym entuzyazmem lepiło i na ołtarzach stawiało poprzedzające. Ależ ten sławny pisarz jutro może złamać rękę, a genialny malarz oślepnąć. Głupstwo też rzekłem, milionerów szczęśliwymi nazywając. Oni także umierają i, co gorsza, za życia niekiedy swoje miliony składają do grobów. Miewają przytem niewierne kochanki lub żony, niewdzięczne dzieci, podagrę i złe trawienie. Więc niema szczęścia bez skarg i obawy, tak, jak człowieka bez brodawki na ciele lub duszy; niema życia bez końca, tak, jak słodyczy bez