Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

łej wysokości wyprostował swoją chudą, barczystą postać. Gęste brwi zbiegły się mu nad oczami, które w swych zagłębieniach błysnęły. Kilka razy wąsami poruszył i nie takim już, jak wprzódy, przyciszonym i łagodnym, ale urywanym i hamowanym głosem zaczął:
— Wiem! wiem! słyszałem! któż nie słyszał? Więc to pan, który tak wystawnie i hucznie tu żyjesz i pieniądze po bruku rozrzucasz, że przez pana śmieją się z nas wszystkich nawet niemieckie wrony! Ślicznie! Rad jestem, bardzo rad, że poznaję tak sławnego i taki honor przynoszącego nam męża! Jeszcze trochę takiego życia, a zasłużysz pan sobie na pomnik!
Niech mi się codzień Belzebub śni, jeżeli przy tej mowie starego nie otworzyły mi się usta, jak u pierwszego lepszego gapia. Nie wiedziałem, co właściwie dzieje się ze mną, tak nowem było to, co się działo. I śmiech mnie porywał, i gniew, i inne jeszcze uczucie, którego natury wcale nie rozpoznawałem, lecz które mi dolegliwą przykrość sprawiało. On zaś podszedł do mnie i, w same oczy patrząc mi tak upornie i przenikliwie, żem swoje spuścił, a zgrubiałą i stwardniałą od skór i szydła dłonią mojej ręki dotykając, zapytał:
— Dawno pan tam byłeś?