czyniłem, po pierwsze, za młodu, a powtóre, w Alpach, Pireneach, nad Renem, Dunajem.
Owego dnia jakiekolwiek podziwy i zachwyty ani mi w głowie postały, bo i głowa ta czuła się już starą, i wiedziałem dobrze, że na tej płaskiej i prozaicznej ziemi nic pięknego zobaczyć nie mogę, i nakoniec było mi tak wszystko jedno zupełnie. Instynktowo uczułem, że piękny dzień jesienny, błękitnem niebem pokryty, a szlakiem lasu obrąbiony, uśmiecha się do mnie; instynktowo ku niemu poszedłem; instynktowo na łące już wiedziałem, że mi tam będzie lepiej i rzeźwiej, że odetchnę swobodniej i głowa boleć mnie przestanie.
Zdjąłem czapkę i z odkrytą głową wszedłem do lasu, gdzie silne wonie żywicy, czombru i innych okazów roślinności leśnej tak mi zatamowały oddech, że głęboko odetchnąć musiałem.
Bywają, widzisz, mój kochany doktorze, takie jesienie, w których wszystko odkwita i które, na krótko wprawdzie, dostają wszystkich wiosennych woni. Pamiętam, że kiedy woniami lasu głęboko odetchnąłem, na dnie piersi uczułem ból, który mi dał do poznania, jak była ona zmęczoną. Bywają też i takie wiosny. Miałem wówczas tylko lat dwadzieścia dziewięć. Jednakże, coraz jaśniej robiło
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/153
Ta strona została skorygowana.