Usiadłem na nizkiej skrzynce, ona tuż przy mnie na łóżku, ale przedtem jeszcze napełniła garnczek wodą stojącą w dzbanku i umieściwszy w nim swoją wiązkę wrzosu, postawiła go na stole. Koszyczek z grzybami obok siebie na łóżku umieściła.
— Nie bardzo wam tu wygodnie być musi, babuniu — zauważyłem.
Uśmiechnęła się i ręką lekceważąco machnęła.
— Pewno, że nie bardzo! Za życia nieboszczyka męża — wieczne jemu odpoczywanie! — mieszkałam sobie w pięknych pokojach, w officynie. Teraz co inszego. Ale dla biednej wdowy, przytuliska żadnego nie mającej, i to dobre. A co jabym robiła, żeby mię stąd wypędzili? a? pod kościół chyba... Czy mnie jednej na świecie cierpieć przychodzi? są jeszcze biedniejsi odemnie. I takie już widać przeznaczenie moje, jak w tej piosence...
Tu zaśmiała się i tak samo, jak tam, w lesie, trochę ochrypłym i dygocącym głosem zaśpiewała na nutę, której już nie pamiętam, słowa, które zapamiętałem, bo mi je potem parę razy powtórzyła.
»Gdym się rodziła, natura rzekła,
Biorąc mnie na swoje ręce,