moja miła staruszka, choć koniec końcem nie wiele więcej zrobili oni dla mnie, niż ja dla niej... a! omyliłem się! upokorzyli mię, w niesłychanie zresztą delikatny sposób, czego ja względem niej nie popełniłem.
Koniec końcem, cały miesiąc siedząc w tamtych stronach i pieprz jedząc, a octem go zapijając, o mojej Kuleszynie całkowicie zapomniałem. Dopiero, gdym po miesiącu tu powracał i na las spojrzał, nagle mi przed pamięcią stanęła gęstwina paproci i wynurzająca się z nich rumiana staruszka w białym czepcu. Przy tem przypomnieniu tak mi się wesoło zrobiło, jak może komuś, kto po długiem obracaniu się między obcymi, twarz serdecznie swoją spotyka. »Szedłem przez las, przez dolinę, napotkałem tam dziewczynę — hej ha! hejże ha!«
Przez kwadrans drogi, który mi jeszcze pozostawał, powziąłem zamiar, a raczej przypomniałem sobie ten, który mi się kręcił po głowie wtedy, kiedy-to kuzynki moje tak ładnie szczebiotały. Wezmę Kuleszynę do siebie i na zawsze już ona przy mnie pozostanie. Niech sobie siedzi w cichym pokoiku i pończochę robi, a ja tam czasem pójdę, wszystko jej wypowiem i opowiem, naskarżę się, ile zechcę, spracowane jej ręce na czole sobie położę — jak macierzyńskie. Zimę tu
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/176
Ta strona została skorygowana.