ły i kominek, u okien kwitły białe i czerwone kwiaty. Za oknami, przelatywały świszczące wichry ze śnieżną zamiecią, brzęczały dzwonki u sanek, rozlegały się gwary uliczne; tu — było ciepło, cicho i samotnie.
Zanadto ciepło, cicho i samotnie. Powietrze, napełniające te cztery piękne ściany, miało w sobie coś z cieplarnianej parności, która zapewne ułatwiała rozkwit roślinom, lecz utrudniała oddech, cisza zaś i samotność były tak zupełne, jak gdyby na znaczną odległość dokoła nie było żadnej żywej istoty. Za poroztwieranemi drzwiami panowała ciemność, z której nie wychodził szelest najlżejszy: ani rozmowy, ani śmiechu, ani dziecka, ani zwierzęcia, ani domownika, ze śmiałem stąpaniem i poufałą twarzą. Na kominku, za przezroczystą, żelazną kratką, stosik zgrabnie porąbanych drewek, dawno znać tam leżący i — nie zapalany.
Od lat kilku, to jest od czasu, w którym, po nieśmiałych zrazu błyskach uczuwania, że nie jest szczęśliwą, po niezliczone razy postanawiała, że nigdy głośno, ani pocichu na los swój narzekać, ani pętami jego niecierpliwie a bezskutecznie wstrząsać nie będzie, w umyśle jej istniał niewyraźny, nie dobrze określony, ale ponętny dla niej ideał męztwa, cierpliwości, dumnego i milczącego znoszenia
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/196
Ta strona została skorygowana.