nie chcą, muszą! Czytają, piszą, rachują... historya, geografia... Należałoby ich do szkół... ale ja nie mogę, nie mam... matka tem mniej... więc sam z nimi dalej pójdę... Już cały plan edukacyi ułożyłem i jeżeli czasu nie zabraknie, głowy im rozwinę, sumienia rozwinę... sumienia nadewszystko!.. potem zaś niech już sami... Ehe! to moje szczęście te wisusy... to mój ratunek... gdyby nie oni!..
Machnął ręką. Ona zdawała się uszom swoim nie wierzyć.
— Jakto? ty, ty, dziaduniu, który niegdyś miałeś sławę uczonego, w twoim wieku... nad dwoma malcami z gminu...
— No, a cóż?... Cóż to dziwnego...
Zaśmiał się.
— Bakałarzem byłem; bakałarzem jestem. Tylko, że dawniej miałem uczniów pod wąsem, dziś dwóch malców... Co można!.. co można!.. I to szczęście... Gdybym mógł, tobym panu losowi nogi całował, że i na to jeszcze pozwala... Jakże mogę zmienić mieszkanie?... Nie mogę. Wisusy nie przychodziłyby do mnie na lekcye gdzieindziej...
Nie pił już herbaty; odsunęła więc nieco stół, porcelaną i srebrem zastawiony, a wraz z taburetem, na którym siedziała, przysunęła się ku jego kolanom; twarz na dłoni wspierając i w oczy mu patrząc, zcicha zapytała:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/234
Ta strona została skorygowana.