Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/237

Ta strona została skorygowana.

— Parę godzin głośno czytać ci będę, dziaduniu!
On, po chwili niedowierzającego jeszcze milczenia, dłonie twarde i suche na rękach jej składając, wymówił:
— Jeżeli to uczynisz, będzie to tak, jak gdybyś głodnego nakarmiła!..
W głosie jego było to drżenie, które sprawiają ku gardłu podnoszące się łzy. Zsunęła się całkiem z taburetu i klęcząc, obu ramionami jego grubą i ciężką postać objęła.
— Dziaduniu, powiedz mi, co się stało z twoim synem?...
W wielkiej ciszy salonu szemrał jednostajny tentent zegara, pod światłem lampy błyskały złocone ramy leżącego na stole portretu; u kominka, przed ogniem, którego płomień zmieniał się powoli w żar iskrzący się i czerwony, stary, przyciszony głos opowiadał historyę, przez wszystkich zapomnianą, nie wspominaną już przez nikogo.
Ona czuła na policzkach gorętsze, aniżeli przedtem, płomienie. Tyle dni, miesięcy nawet, wiedząc, nie wiedziała i wiedzieć nie chciała.
W obu dłoniach trzymając jego ręce, usta do nich przycisnęła i nie spostrzegła, że białem czołem zmiata żółty pył tytuniowy z poplamionego surduta.