się wciąż i opóźnia, po parę minut codzień. Sam go już ciągle nastawia, naprawia, posuwa, cofa — nic nie pomaga. A przecież zna się na zegarach wyśmienicie i wszystkie, jakie są w domu, zostają pod jego dozorem wyłącznym i bezpośrednim. Ale dla przyjaciela starego trzeba zawezwać porady lekarza. Wstąpił na parę wschodków, otworzył drzwi sklepiku, lecz gdy zamknął je za sobą, nie zaraz oddalił się od progu; przez minut parę stał, słuchając i patrząc.
Izdebka była mała, nizka, od sufitu do podłogi napełniona szmerem dziwnym, zgiełkliwym, monotonnym i zarazem niespokojnym, szybkim. Nie był to hałas, tylko szmer, nie wzdymający się, ani opadający nigdy, lecz ciągle, jednostajnie, bez sekundy przerwy, napełniający izbę od dołu do góry. Nic tu więcej słychać nie było; ani ruchu ulicznego, ani skrzypienia szyldów, ani żadnego dźwięku ze świata żyjących. Nic, tylko od sufitu do podłogi i od ściany do ściany rozmowa czy narada zegarów wiszących na ścianach i mówiących jeden za drugim wielu głosami suchemi i stukotliwemi »tak-tak... tak-to-tak... tak-to-tak...«
A w tym szmerze rozmowy czy narady, zda się, wiekuistej, u okna jedynego, przy stoliku, na którym paliła się lampa z długim
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/248
Ta strona została skorygowana.