przez chwilę pod gałęźmi płaczącemi, myśląc, nawet mrucząc półgłosem:
— Nu, czego ja tu przyszedł? skąd ja tu wziął się? czego ja tu wlazł?
Ale nie odchodził i czuł, że pomiędzy nim a trumną spuszczaną do ziemi kowal niewidzialny kul ogniwa niespodziane.
U przeciwnego końca cmentarza stała pstra massa ludzi, wzbijały się śpiewy uroczyste, promieniał krzyż na grobowcu wysokim. Żyd ze spuszczoną głową dreptał pośród brzóz i rozmawiał z samym sobą... Brama cmentarza była ciągle otwartą na oścież, ale on nie odchodził; nawet usiadł pod brzozami...
Pod brzozami płaczącemi ulewą drobnych liści, śród pni białych nad mogiłą nakrapianą fijołkami, szarzała postać starego żyda, przysiadła do ziemi, w czapce spłaszczonej, w wielkich okularach z rogową oprawą, ze srebrną kądzielą na piersi.
Cmentarz staczał się po wysokiem wzgórzu nad rzekę, za którą leżały pola zielone i piaski żółte.
Żyd wyciągnął szyję i patrzał na piaski.
— Co to jest? zamruczał — co to ma znaczyć, czy to on? ja nie wiedział, że jego stąd można widzieć!
Na żółtych piaskach majaczyło miejsce
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/285
Ta strona została skorygowana.