przestawała czuć, że żyje. Z nieznaną przedtem trudnością rozstając się ze snem, leniwie szła na poranne jutrznie; w wielkie msze południowe machinalnie wtórzyła ustami słowom kapłana, daremnie walcząc z nieprzezwyciężoną siłą, która wzrok jej przykuwała do zawieszonego za wysokiem oknem kawałka białego obłoku, lub do wlewającej się przez nie strugi świateł słonecznych. Usiłowała spuszczać oczy ku ziemi, albo zwracać ku ołtarzowi, ale zupełnie nie wiedziała, jak i kiedy znowu wznosiła je ku górze i wlepiała w obłok lub w światło słońca, Były dnie, kiedy w samotnej swojej celi albo w kaplicach, podobnych do wyzłoconych grobów, płakała potokami łez i przyczyny ich, najsurowiej badając siebie, dojść nie mogła, tylko na sercu czuła nieznośny ciężar, z pod którego ono wydobyć się i ku Bogu wzlecieć nie mogło. Co jednak w tych zmianach, którym duch jej, to słabiej, to silniej ulegał, dręczyło ją najwięcej, to, że utraciła tak jasne przedtem uczucie nadprzyrodzoności, a stało się to właśnie wtedy, gdy żarliwość jej nabożeństwa przechodzić się zdawała granice siły ludzkiej i zdumiewała te nawet z zakonnic, które najbardziej oddawały się pobożnym ćwiczeniom, zarówno jak i te, które, same do nich najleniwsze, widziały w nich jednak
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/046
Ta strona została skorygowana.