słonecznej, ukośnie przerzynającej wnętrze kapliczki i w której zawrotnie igrały miliardy pyłków. Siostra Mechtylda zrazu, jakby w zamiarze ucieczki, przyśpieszyła kroku, lecz potem cicho, zwolna, zbliżyła się i wśród szklanych ścian kapliczki za modlącem się dzieckiem stanęła. Dziewczynka więcej uczuła, niż spostrzegła czyjąś blizką obecność, obejrzała się i z przestrachem porwała się z klęczek. Wiedziała, że jej tu znajdować się nie wolno. Ale zakonnica, końce białych palców na ramieniu jej kładąc, zapytała:
— O co tak gorąco świętego Jana prosiłaś?
Ze spuszczonemi powiekami, róg białego fartuszka w palcach kręcąc, dziecko, po chwilowem wahaniu się, szeptem zaczęło:
— Te słówka niemieckie, proszę pani, takie trudne, że żadnym sposobem nauczyć się ich nie mogę... Wczoraj panna Joachima gniewała się na mnie, że ich nie umiałam... Dziś zrana uczyłam się, uczyłam się... i nic... co nauczę się, to zapomnę...
— O cóż więc świętego Jana prosiłaś?
— Żeby mi pomógł nauczyć się niemieckich słówek.
Usta siostry Mechtyldy miały wyraz surowego zamyślenia, ale we wzroku jej, ku małej głowie spuszczonym, powstawał uśmiech.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/050
Ta strona została skorygowana.