Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/063

Ta strona została skorygowana.

i w każdem oświetleniu, tłum żyjących istot miłych lub drogich, tak zapamiętanych, jakby rozstała się z niemi wczoraj. Widziała zwierzęta i ptaki, słyszała głosy pierwszych i drugich. Ze szczególną wyrazistością przypominała sobie rój strzałek, na przezroczystych skrzydłach latający nad wodą, i w wodzie rosnące lilie, nad któremi chyżo zwijały się jaskółki. Widziała także ludzi, ich kształty, rysy, ruchy, słyszała ich głosy, śmiechy, ulubione słowa, zwyczajne zwroty mowy. Siła jej wspomnień długim snem, do którego je zmusiła, spotężniała, z przepaści przestrzeni i czasu wywołała duchy dawno pomarłych pocałunków, które musnęły jej czoło, usta, policzki, i mnóstwem drgnięć, z których każde niosło z sobą echo dawno zamarłych rozkoszy, rozbiegło się po jej ciele.
Nadewszystko wyraźnie jednak i najdłużej widziała miejsce i chwile, które swojem złotem wszystko gasiły, to samo miejsce i tę samą chwilę, których obraz stanął był przed nią za kratą rozdzielającą prezbiteryum kościelne od chóru klasztornego, wtedy, gdy po raz pierwszy mała dziewczynka podniosła na nią swoje zapłakane oczy i wymówiła swoje imię, a dostojnik kościoła wznosił u ołtarza rozbłysłą jak słońce monstrancyę.
To miejsce i ta chwila były ostatnim szczy-