Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/067

Ta strona została skorygowana.

ranie, powszechne są i konieczne. Stwórco, oto twój świat! Niebo jego — obłudny błękit, z którego w ufnych spadają grady i gromy, ziemia jego — kretowisko, w którem tajemnie na stopy przechodniów czyhają zjadliwe gady, powietrze jego — ocean smutku i trwogi, serce człowieka — kielich, po brzegi nalany łzami! Ludzkość jest zbiorowiskiem mar, które zapominają o tem, że lada powiew rozwiać je może, — skieletów, niepomnych na to, że lada chwila opadną z nich łachmany ciała. Gromada szaleńców, wyobrażających sobie, że doścignie, co ściga, i o różne ściany roztrzaskująca sobie głowy i serca, — głodnych nędzarzy źrących się o kości, — głupich pawiów, pyszniących się kroplą barwniku, pierze ich zaprawiającą, — dzieci, które z samych siebie wypuszczają bańki mydlane i klaszczą im z zachwyceniem, a przez to tylko żyć mogą, że zapominają o tem, co było wczoraj i co będzie jutro...
W powietrzu, w wodach, w gęstwinach traw i drzew, w siedliskach zwierząt i ludzi — dobroci, litości, bezpieczeństwa nie ma. Wszędzie toczą się srogie boje i padają śmiertelne ciosy. Nawet polne kwiaty, niewinne i wspaniałe, ścina kosa i sierp, a te, które rosną w nieznanych samotnościach, umierają same i rozkładają się na niewidome atomy — tak,