U brzegu spuszczonego welonu z pąsowych ust przełożonej nieposkromiony uśmiech spędził na chwilę słowa modlitwy; koścista matka Floryanna kilka razy mocno pociągnęła nosem, aby głośno nie zaśmiać się; z dalszych szeregów kilka spojrzeń z rozweseleniem albo czułością, pod spuszczonemi welonami ku zatrzaśniętym ze stukiem drzwiom i znikającej za niemi żywej kolumnie strzeliło; ale były też tam głowy, które zatrzęsło oburzenie, — usta, które wykrzywiły się niesmakiem, — oczy, które, dla uniknięcia dalszych zgorszeń, usiłowały nie podnosić się już z nad ziemi.
Siostra Mechtylda czuła teraz piekącą nienawiść dla młodości, wesołości, śmiechu, dla blasków dnia, zieleni drzew, śpiewu ptaków. Wszystko to było tylko jednem, wielkiem naczyniem, w którem gotowały się grzech i śmierć, — pułapką na dusze ludzkie, na jej duszę, którą... kusiły. Ach tak; nienawidziła ich, dlatego właśnie, że zaleciał ją ich powab. Gdy z pod ciemnej arkady wyszła na olśniewająco jasny kurytarz, uczuła wpadającą w pierś jej kroplę radości; smugi słoneczne, które czarną swoją postacią przerzynała, ciepłą pieszczotą głaskały jej poranione plecy; od ogrodowej gęstwiny świeży powiew wkradł się pod spuszczony welon i błogo
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/089
Ta strona została skorygowana.