Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

drgnięć, jednym z listków, miotających się w tym uraganie. Umiała więc teraz rozłożyć go na pojedyńcze obrazy, które też długim sznurem przesunęły się przed nią, na tle ciemności. Ulice pstre od śpieszących tłumów ludzi; rozlegle ogrody, pełne ludzi; wielkie sale napełnione światłem, muzyką i ludźmi; wysokie domy, od dołu do szczytu nalane życiem ludzkiem: mrowisko, uwijające się, śpieszące, zdyszane, w którem co żywe rodzi się tylko po to, aby umierać, kocha na to, aby obojętnieć, przysięga, aby zdradzać, goni blaski, które są tylko błotem lub dymem, ściga szczęście, a chwyta boleść. Jedna wielka gromada szaleńców, nie myślących o jedynej, ważnej swojej sprawie; sam grzech i szał, sama znikomość. Jak to szumi! Ile w tym szumie kłamstwa, chciwości, zdrady, zawodów, płaczu, westchnień! Jak to daleko szumi! O, Panie, dzięki ci, że tak daleko!
Świat miał nad siostrą Mechtyldą podwójną siłę wpływów: ilekroć przypomniała go sobie w postaci czystej, cichej natury i swoich własnych, pomarłych złudzeń o miłości, przyjaźni i cnocie, powstawała w niej burza wspomnień i żalów; ale przed szumną, pstrą, śmiejącą się, grającą, za blaskiem i rozkoszą goniącą jego postacią, czuła ten sam przestrach i tę samą wzgardę, z jakiemi po