— Nieszczęście wielkie i niebezpieczeństwo!.. jedna z małych zachorowała... jeszcze zawczoraj niedobrze jej było, ale myślę sobie: nic, to przejdzie! Od lekcyi uwolniłam, tęgim rosołem karmić i herbatą poić ją kazałam, myślałam, że to tak sobie... Aż dziś, bieda! Przychodzę z rana na pensyę, mówią mi: Klarcia bardzo chora!..
Tu przerwała sobie mowę i instynktowo spojrzała w stronę, w której rozległ się brzęk stali o stół uderzającej. Widząc jednak, że to tylko nożyczki wypadły na stół z rąk siostry Mechtyldy, która też nie wróciła już do nich, lecz w ręce wzięła znowu zwój żółtych jedwabiów, matka Norberta dalej i śpiesznie ciągnęła:
— Przychodzę, patrzę, leży na łóżeczku swojem, jak żużel rozpalona, z błędnemi oczami, nie bardzo mnie nawet poznaje... ciężko chora, niema gadania! Strzałą posłałam po lekarza. Przyszedł, obejrzał i cóż powiedział? Jezu Chryste, miej nas w świętej opiece swojej... Niech matka wielebna bardzo się nie przeraża; ale to rzecz straszna, dla pensyi straszna... no, niema gadania, powiedzieć szczególniej trzeba: tyfus plamisty!
Wyrzuciwszy z siebie dwa ostatnie słowa, pot z długich i żółtych policzków otarła i powolnym ruchem przeżegnała się, szepcąc:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/130
Ta strona została skorygowana.