którą zdobywałem z łatwością, rozrzucałem z rozkoszą. Serc, nawet głów ludzkich, nie poddawałem rozbiorowi ścisłemu; mój zmysł krytyczny omijał je tak lekko, tak, powiem, głupio, jakbym nie posiadał go wcale, a przecież, gdy szło o przedmioty oderwane, zwłaszcza o sztukę, budził się czujny i przenikliwy. Ale do krytykowania bliźnich nie miałem czasu, ani ochoty. Przywara w człowieku sprawiała mi przykrość taką, jak nuta fałszywa w akordzie. Wolałem tedy być ślepcem dobrowolnym, czegom dokonywał tem łatwiej, że pośród ludzi i bez nich pochłaniała mię sztuka, praca nad nią, myślenie, mówienie, marzenie o niej. Łatwo nie dostrzegać pyłów temu, kto ma duszę pod gwiazdami; łatwo kochać, gdy serce z przyrodzenia miękkie, — serce artysty, nawpół spiżowe, nawpół woskowe, — topnieje w ogniu natchnienia i warzących się przy nim słodyczach. Nakoniec: czy podobna nie kochać tych, którzy tworzą sławę i nam przynoszą ją w podarunku?
Sława! Ach, był to, obok rozkoszy twórczych, składnik szczęścia mego bardzo ważny. Nie lękałem się przygan; owszem, nieraz wyzywałem je śmiałością pomysłów nowych, zdzieraniem osłon z indywidualności własnej, walką z formułami zwietrzałemi
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/145
Ta strona została skorygowana.