wiającego się słonia i pośród ludzi wobec człowieka z trojgiem oczu. Objawy wrażeń doznawanych na mój widok bawiły mię ogromnie, a roztkliwiały dostrzegane śród nich niekiedy uczucia natury głębszej. Te ostatnie zdarzały się nieczęsto. Raz przecież...
Było to na dworcu kolei żelaznej, w sali pospolitej, dusznej, tłumnej, nazajutrz po jednym z występów tryumfalnych w wielkiem mojem mieście rodzinnem. Zblizka otaczało mię mnóstwo znajomych. Pożegnania, kwiaty, wykrzyki, szepty, nawet łzy. Owacya. W tłumie nieznajomym, pstrym, dalekim, rozróżniłem twarz jedną, należącą do kobiety młodej, wątłej, ani ładnej, ani szpetnej, ubożuchno wyglądającej. Miała dokoła szyi wązki kołnierz popielatego futerka, czarny kapelusik nad warkoczem bardzo prostym i bardzo złotym. Była w niej cisza i wątłość cienia. Stała przy samej ścianie, jakby lękała się stanąć na czyjej drodze. Stworzonko ubogie i najpewniej zapracowujące się na śmierć dla przechowania biednego życia sobie lub innym; jedna z tych figurek drobnych, których nikt nie zna i po poznaniu za chwilę już nie pozna. Z pośród twarzy, może i ładnej, lecz bladej i chudej, podnosiło to na mnie wzrok zdumiony, zlękniony, który wnet po spotkaniu mojego odwrócił się i znowu
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/147
Ta strona została skorygowana.